Niezwykle małym się poczułem
stojąc u stóp Śląskich Groni,
z których, nie nagie skały
rzucały zimne spojrzenia,
ale głęboka zieleń lasów,
przecinana dywanami łąk,
spływała w dół, jak morskie fale.
Wiedziałem już, jakie góry te
kryją w sobie tajemnice
i zawsze, kłaniając się im,
pragnąłem poznawać je od nowa.
To magiczne dzieło,
tętni życiem ukrytym,
okazując potężną władzę
nad przyległą okolicą.
Myślisz – nie trzeba wiele,
by każdą poskromić,
by niosły pod niebo
na swych silnych ramionach.
A one, uśmiechając się do siebie,
kuszą wiatrem i echem.
Wołając – chodź,
chwytają za ręce i porywają w nieznane.
Gdy wkroczyłem w krainę fantazji,
poczułem jak żywe kamienie,
które znaczyły drogę,
raniły zmęczone stopy.
Konary, niczym arkan, pętały ciało,
razami studząc zapał.
Szczyty masywu dymiąc,
zacierały szlak mojej wędrówki.
Kiedy idziesz zmęczony
i słyszysz, jak wszystko dokoła szepce,
swym kamiennym językiem
– odpocznij przy nas chwilę,
a zaraz potem, – idź dalej, nie stawaj,
wtedy wierzysz,
że oparcia braterski głos słyszysz.
Po wspólnej wędrówce
wielogodzinnym znojem spływałem,
nad rwącym strumieniem,
z głową ponad chmurami,
na szczycie Baraniej.
Nagle wszystko wokół stało się bliskie,
prawdziwe i moje,
złączone trwałą więzią tajemnej przyjaźni.
Rawa Mazowiecka luty 1999