Dwa Słońca ponad światem płonące szafranem,
chwilami przywdziewają szarych cieni togę.
Zaćmiewają się blasku odbiciem na zmianę,
kiedy jedna orbita wejdzie drugiej w drogę.
Dwa Słońca ponad światem wokół siebie krążą.
Jedno skrzy się żarem, w kroplach deszczu drugie.
I odmiennym orężem w pniu zmęczonym drążą,
cierpieniem naznaczone, pęknięć nici długie.
Dwa Słońca ponad światem, a ktoś, jako drzewo
od aury wycieńczone, zamiast rosnąć – kona.
I nie wie w którą stronę, czy w prawo czy w lewo,
by móc liśćmi zaszumieć, zwróci swe ramiona.
I ktoś, jako ćma szara bębniąca skrzydłami
spalonymi gorących promieni potokiem,
chwieje się półprzytomnie pomiędzy słońcami
szukając najlepszego przygaszonym wzrokiem.
Czeka, by ku jednemu ramiona odwrócić,
w jedno patrzeć spojrzeniem oddanego sługi.
Czeka żeby okowy cierpienia odrzucić,
i gdy któreś już zajdzie, żeby stać się drugim.
Warszawa marzec 2012