Sam w Warszawie ją żegnałem,
zamiast bliskich, bo tak chciała.
Lot jej trwał już cztery lata,
tyle synów nie widziała.
Oddała ich w męża ręce
tuż przed klęską Word Trade Center.
Teraz pijąc ciepłą kawę,
z którą łzy się wymieszały,
na gorąco wspominała,
jak jej lata przeleciały,
w samotności i zgryzocie,
ciągłym lęku i tęsknocie.
I niepewność swą wylała
jak odbierze dzisiaj synów,
czy zobaczy małe dzieci,
czy przywita dwóch olbrzymów?
Czy rodziny wieczna skała
próbę czasu wytrzymała?
Odprawiłem jej bagaże,
„do widzenia” wyszeptała,
pełna obaw, drżącą ręką
na odchodne pomachała.
Wzrok mój dostrzegł jak schodami
szła na pokład z chasydami,
by nareszcie móc odpłynąć
do najbliższych wraz z chmurami.
Rawa Mazowiecka marzec 2005