Słońce patrzyło na Ziemię coraz dłuższym cieniem,
kiedy samochód jak zjawa wyrósł z kłębowiska,
wioząc dwóch mężczyzn wtopionych w maszynę zmęczeniem,
do położonego głęboko w buszu legowiska.
Czekał tam na nich gospodarz, Anglik starej daty.
Jako, że piąta w zegarze wybiła godzina,
siedział przy stole z dzbanuszkiem indyjskiej herbaty,
w linię wpatrzony co niebo i ziemię rozcina.
Goście podobnie jak Anglik zasiedli w milczeniu,
oczy zdziwione kierując na plan obserwacji:
szczerby spieczonej przestrzeni w rudawym odcieniu,
żarem suszone czupryny wytrwałych akacji.
Słońce tymczasem kucnęło pod słomianą strzechę,
błękit nieba zmieniając w różową plandekę.
Nagle dźwięk jakiś z oddali doleciał wraz z echem,
słonie w0łając do marszu z zarośli nad rzekę.
Wezwał gospodarz klaśnięciem wiernego Murzyna.
Kazał mu przynieść karabin, wyczyścić wyciorem.
Sługa za chwilę przytaszczył wielkiego obrzyna
z lufą jak trąba, zwieńczoną szerokim otworem.
Słońce wędrówką zmęczone stykało się z lądem
kolor czerwieni rzucając na bezmiar Afryki,
w głębi którego zabrzmiały przesycone mordem,
przed wieczorną biesiadą, zwierzęce okrzyki.
Murzyn broń nabił rubaszną, Anglik wycelował
prosto w cyferblat czerwony podniebnego gońca.
Strzelił i w końcu do gości wymamrotał słowa:
miło usłyszeć jest wystrzał o zachodzie słońca.
Rawa Mazowiecka – styczeń 2007